Najważniejsze książki mojego lata
Najważniejsze trzy książki lata, które z różnych względów tańczyły mi po żołądku i grały na najwrażliwszych strunach. Nawet, jeśli coś im zarzucam, to jednak małe słowo boże o każdej, na zachętę – niezależnie od tego, że lato trwa jeszcze i smuci się pewne, że już je podsumowałam. Nie bądź naiwne, lato. Powoli zaczyna się zapełniać kalendarz, więc choć nie pozwolę sobie na życie takie, jakie było w zeszłym roku (nie, rok nie zaczyna się w styczniu), to jednak obawiam się, że literacko zaskoczyć mnie może co najwyżej jesień.
Nie, książki to nie są bułki z piekarni wyjęte rano i czerstwe wieczorem, nie czytuję wyłącznie nowości, a nawet drażni mnie ta newsofilia.
Nie kopiuję całości tekstu do posta, bo takie długie posty sprawiają, że Mark Zuckerberg siwieje.
- E. Winnicka, C. Łazarewicz, 1968. Czasy nadchodzą nowe
Najdziwniejsze stwierdzenie, jakie może paść z ust osoby uczącej historii to to, że nie wiem, jak łoni w ogóle uczo dzieci tej historii. No bo każdy wie, że w PRL-u to były strajki, nie bardzo wiedząc, czym różnił się pięćdziesiąty szósty od sześćdziesiątego ósmego a sześćdziesiąty ósmy od siedemdziesiątego, i na odwrót, i tak dalej. Co najwyżej 1968 kojarzy się – słusznie – z pewną narodową hańbą, nie zastanawiając się na ogół na temat jej skali, skutków i tyluż niuansów… Ewentualnie (ci bardziej prawi) wiedzą, że „to komuniści wygnali Żydów z Polski”. Najczęściej ci sami ludzie uważają, że nie należy mówić, że naziści wywołali drugą wojnę, tylko Niemcy – z czym ja się akurat zgadzam, bo to istotnie Niemcy wywołali II wojnę światową a Polacy wygnali własnych obywateli żydowskiego pochodzenia, a jeśli nie wygnali bezpośrednio, bo się nie identyfikowali z Gomułką, to słowem nie pisnęli w ich obronie – z Kościołem chrześcijańskim, miłosiernym na czele. Tak czy siak, bo się nie w to wikłam co trzeba: książka jest nietypowa, bo jest dość lekka, a jednocześnie o ważkich sprawach, i w tym sensie niezwykła. Jest historią poszerzającą horyzont jak jakiś super podniebny dron, choć nie jest encyklopedyczna i nie da podręcznikowej wiedzy – składa się z mnóstwa mini-historyjek, a każda z nich jest puzzlem do wielkiej panoramy z tego roku dziwniejszego niż pandemiczny 2020. Autorzy krążą od Anglii, Beatlesów i Rolling Stonesów i francuskich strajków do przejmujących, niezwykłych, jednostkowych historii z naszego rodzimego podwórka. I nagle olśniewa człowieka, że ta data jest tak wielka, tak brzemienna w znaczenia, że to trzeba wiedzieć. Trzeba. I że dopóki nie rozliczymy się jako naród z tym, co stało się wtedy, nie zapytamy rodziców i dziadków, jak mogło do tego dojść, to nie przeskoczymy pewnego etapu nigdy.
Tak, wiem. Pewnie nie przeskoczymy.
- M. Grochowska, Gidroyc. Do Polski ze snu
O to było trudne, nawet dla mnie – i ostatnie zdanie nie jest zadufaniem w sobie. Moja praca magisterska z historii była o konflikcie literatów po 1945 roku, więc miałam solidne zaplecze, bez którego szłoby mi o wiele bardziej opornie. Bardzo długo, nawiasem mówiąc, chciałam później tę magisterkę udoskonalić i wydać jako książkę, bo pewne możliwości się rysowały i zachęty były, i właściwie chciałam tego jeszcze miesiąc temu, ale po Giedroyciu już nie chcę, bo mi Grochowska zabrała temat, choć gryzła go z innej strony. Uprzedzam: książka jest trudna, chwilami nawet – przepraszam – toporna w swojej nowatorskiej składni, typowej dla współczesnego reportażu a tu przesadzonej, gdzie czasem właściwie równoważniki zdania każą się domyślać, czy to powiedział Miłosz, czy ktoś o Miłoszu, czy bohater rozdziału, o którym nie było już nic dwie strony z rzędu, czy to w ogóle cytat czy odautorski komentarz itd. Ale podczas czytania jej otwierała mi się klapka za klapką, podobnie jak w przypadku 1968 – niuanse i jeszcze raz niuanse, z których człowiek nie zdaje sobie sprawy. To, że inną grupę stanowili rewizjoniści z roku 1956 a inną (intelektualnie, postulatywnie, jakościowo) ci z 1968, to, że właściwie bardziej ugodowi byli inteligenccy katolicy niż oddolni, partyjni buntownicy, że wielu opozycjonistów ostrzegało przed infantylnym, endeckim katolicyzmem, który wróci i jego reprezentanci (sic!) będą bardziej niebezpieczni niż europeizujący i perfumujący się cywilizacyjnie postkomuniści. Tu rozdziały dzieliły się według ludzi i każda historia, bardzo wnikliwa, ludzka i osadzona w czasach naraz, otwierała oczy na różnice, na racje, których chwilami nie sposób było nie przypisać obu stronom. Więc warto się przemęczyć, przebić te pieprzone prawie 600 stron i ułożyć sobie na wszystko jeszcze raz, lepiej.
- T. Kwaśniewski, W co wierzą Polacy
Tak, wiem. To jakby książkę o ogrodnictwie ustawić między dwiema powieściami fantasy. Ale co ja poradzę na to, że także i ta kwestia jest dla mnie paląca, ważna, frapująca, powodująca autentyczną potrzebę wychylenia się przez okno i krzyczenia what the fuck, ludzie, what the fuck? Bo tak, Kwaśniewski krążył między wróżkami, jasnowidzami, pogromcami duchów (też są), egzorcystami i przeprowadzał z nimi rozmowy, które powoli układają z kolei układankę pod wielkim tytułem „Ty też znasz jakiegoś płaskoziemca”. Część jego „magicznych” rozmówczyń (akurat tak się złożyło, że damskie) zachwycała mnie błyskotliwością i tekstami typu „Za darmo jest tylko ser w pułapce” (na pytanie, czy bierze opłatę za swoje usługi) lub stwierdzeniami (wróżka Barbara), że ona odbiera inne częstotliwości i na przykład „pies też odbiera inne częstotliwości i nie uważamy przez to, że jest pierdolnięty”. Jawiły mi się czasem kobiety te (głównie) jako genialne businesswomen, a czasem jako te, które naprawdę uwierzyły, że czytają z kart, a mężczyźni bardziej jako totalne świry (a już egzorcysta, z którym rozmowa była najgorsza chyba, i pan Robertek – zupełnie odrealnieni). Ogólnie, gdy Kwaśniewski przywołuje między historiami statystyki itd., to rysuje się takie społeczeństwo, w którym na serio nie może już dziwić fakt, że poważni politycy, przedsiębiorcy i wykształceni ludzie płacą za rzucanie klątw, wróżby czy zabiegi pod tytułem „uzdrawianie jajem”. Część osób zarzucała autorowi zbytnią bekę i fobię na punkcie PiS-u (często powtarzający się wątek, gdy prosi o coś jasnowidza czy innego cudotwórcę to o polityczne kwestie wyrażające jego pragnienie zmiany władzy), ale ja go po pierwsze rozumiem, a po drugie akurat nie to mi przeszkadzało. Bardziej irytowały mnie te wstawki, że spotkał się z przyjacielem, a to z dobrą znajomą, a to z rodziną i za każdym razem ze zdziwieniem konstatuje, że oni też wierzą, „że w tych wróżbach coś jest” albo „kiedyś korzystali z usług” albo „przeżyli spotkanie z duchem”. Miałam cały czas na końcu języka pytanie: ale to zaraz, to nie znałeś przyjaciela wcześniej czy oczymście gadali zanim zacząłeś pisać książkę? Potem zaczęłam myśleć o swoich przyjaciołach i uznałam jednak, że (chyba?) na sześć przyjaciółek licealnych tylko jednej nie jestem pewna, przyjaciół płci męskiej zesłał mi los racjonalistami pełną gębą, a z żagli na trzy osoby też mooooże jedna by bała się rzucenia na nią klątwy na próbę. Po książce tej byłam smutniejsza, ale mądrzejsza. Rozumiem już, co w mojej przestrzeni robi nie tylko Rydzyk, ale i doktor Zięba, niebędący doktorem.